Wiesław Borowski, Krzyżowa droga słowa

Teksty, jakie składają się na poezję Dróżdża, to zwykle „tylko” wyodrębnione słowa i znaki. W opisie są one – nie do przytoczenia, gdyż dopiero przyznane im miejsca oraz sposób ich zapisania i ułożenia umożliwiają nawiązanie z poszczególnymi pracami pełnego kontaktu i dialogu. Pomysły i potencjalne możliwości ich przetworzenia rodzą się i rozwijają w umyśle poety, natomiast optymalna prezentacja (rzadko ograniczona do kartki papieru), następuje z reguły w miejscu zarezerwowanym dla sztuk wizualnych, w galerii czy muzeum (dzisiaj – także już możliwa w każdej zaakceptowanej przestrzeni: architektonicznej, miejskiej, itp.). Są więc, w intencji, prace Dróżdża przeznaczone do oglądania, jak obrazy czy rzeźby.

A jednak dzieło poezji konkretnej – w którym pojęcia i słowa determinują jego kształt – niewiele ma wspólnego z prezentacją obrazu, rzeźby czy innych dzieł plastycznych. W Pojęciokształtach Dróżdża wystarczającym „tworzywem” zarówno dla kształtu, jak i sensu dzieła jest wybrane słowo. Najbardziej elementarnym tego przykładem są takie wczesne prace jak: słowo i dwa słowa. Artysta twierdzi, i nie odstępuje w praktyce od tego twierdzenia: o ile słowo i litera nie kłamią, o tyle już trzy słowa potrafią kłamać. Czy może poeta bardziej sprzeniewierzyć się swojej dziedzinie niż wtedy, kiedy wyrzeka się wypowiedzenia więcej niż dwóch słów, kiedy rezygnuje z posługiwania się zdaniami? Kiedy jego słowa nie dotykają słów „trzecich”, nie układają się w zdania i teksty – jak poeta-artysta może pozostawać wciąż na gruncie poetyckim? Przecież nie czyni tego, by uchylić się w ten sposób od możliwości kłamstwa, by pozostać na bezpiecznym gruncie. Odwrotnie, podejmuje decyzję ryzykowną, rzec można dramatyczną, stawiając się w sytuacji wysoce podejrzanej, w sytuacji przegranej. Rezygnując z poezji w tradycyjnym znaczeniu i nie kwestionując rozwoju i piękna poezji pisanej (którą zawsze czyta), pragnie jednak uczynić wyłom, i ma coś do zaoferowania w zamian. Wyodrębnia z języka niektóre słowa, dość oczywiste, a zarazem trudne do wyodrębnienia, i pokazuje je w ich pełnej nagości. Ukazuje ich autonomiczną logikę, wydobywa osobniczą wymowę, rzuca je w krzyżowy ogień nowych zależności i pytań, wyzwala elementarne znaczenia. Jaki jest prawdziwy powód takiej decyzji, takiego postępowania poety – długo pozostawało tajemnicą dla krytyków, czytelników, a może najbardziej dla wielu poetów; był to prawdziwy crux- inter- pretum – krzyż komentatora. Dziś dopiero cząstkę tej tajemnicy rozjaśnia długa droga twórcza Dróżdża – poety i artysty. Aby docierać do prawdy „znaku” poetyckiego, trzeba pochwycić jego sens; aby pojąć za pomocą tego „znaku” prawdę słowa, prawdę języka i prawdę życia, trzeba najpierw zżyć się z tym znakiem samemu, krążyć wciąż wokół niego, no i sprawdzać rzecz każdą w innych miejscach i oczyma innych, aby przypadkiem nie krążyć w kółko.

Słowa, litery i znaki w pracach Stanisława Dróżdża z reguły są pozbawione dosłowności. Kiedy autor umieszcza je w polu prezentacji, nie zamykają się już w swym do- słownym kształcie; występują w różnych pozycjach i konfiguracjach, aby – w efekcie i w odbiorze – zawsze odnaleźć swój pierwotny sens. Tworzą, na przykład, dystanse i przeciwieństwa między sobą (od do, odtąd dotąd, początek-koniec), krzyżują się i przecinają (życie-śmierć, nietrwanie); różnicują się co do wielkości (Klepsydra); zaopatrywane są niekiedy w znaki interpunkcyjne, albo wręcz same takie znaki budują całą pracę (pewność, wahanie, niepewność). Dynamicznie pokazują wzrastanie bądź ubywanie swych cząstek (zapominanie). Przez wielokrotne powtarzanie znaków (samotność), pojedynczego słowa (jak w cyklach człowiek, dlaczego?), przez powtórzenie i narastanie (na przykład liczb), te prace rzadko zachowują statyczna równowagę, ustawicznie narasta w nich czas i przestrzeń. Ale nigdy nie oddalają się od prawdy i od źródła, zachowując czytelność w miejscu, które zajmują, a sens konkretnego tekstu zawsze „przygarnie” do siebie czytelnika. Odnajdzie on w nim proste przesłania i prawdy, krążące wokół takich pojęć jak nieskończoność, śmierć czy pamięć.

Brak litery w słowie, oznaczający potocznie po prostu błąd, w przypadku poezji Stanisława Dróżdża może być potraktowany nie tak dosłownie. Słowo, od którego oderwano literę, takie, na przykład, jak zapominanie, buduje wokół siebie niespodziewanie konkretną przestrzeń, inicjuje proces odkrywania na nowo swego pełnego znaczenia, nie wymagając dodatkowych kontekstów i definicji. Dla patrzącego ta przestrzeń stanowi zupełnie nowe doświadczenie. To tak, jak gdyby, skądinąd dobrze znane słowo, zostało zobaczone po raz pierwszy, jak gdyby dopiero teraz trzeba je sobie na nowo przypominać. Tadeusz Sławek, wybitny pisarz i komentator twórczości Dróżdża zastanawia się, czy takie teksty poety są przeznaczone do lektury. Wątpiąc w to, przyznaje jednak zarazem, że mogą one być ćwiczeniem w czytaniu, na dowód czego przytacza wzruszające rozważania o naturze oka, które staje się czymś więcej, niż tylko instrumentem widzenia. „Oko – pisze Sławek – zostaje poddane ciężkiej próbie znajdując się na rozdrożu kształtów” (a z tym właśnie ma do czynienia „czytający” teksty Dróżdża). „Sztuka konkretna – kontynuuje – jest patrzeniem oka (…), w którym nagle coś uwiera, być może powodując łzawienie”. Teksty Stanisława Dróżdża, sprowadzone do wypowiedzi elementarnej, są o tyle fascynujące i wymowne, o ile ktoś, kto je czyta, wczytuje się, nie tyle w nie, co poza nie same, lub ktoś, kto je ogląda, nie rezygnuje z pasjonującego, sprzężonego z okiem, medytacyjnego procesu widzenia.

Medytacja jest w naszych czasach zdegradowana, uważana za coś anachronicznego, a w miejsce lektury pojawia się konsumpcyjna pogoń za informacją i rozrywką. Ascetyczny stosunek Dróżdża do języka, który stwarza nieograniczone pole do przegadywania i zakłamywania – można by potraktować jako jeszcze jedno ostrzeżenie poety, który przecież nie pragnie pouczać, a tylko pokazuje, że najczęściej wystarczają dwa słowa.
Nadmiar słów nie od dziś zresztą dręczy ludzi. „Słowa, słowa, słowa” – sławna odpowiedź Hamleta na pytanie Poloniusza („Cóż to czytasz, mości książę ?”) – sygnalizuje już szekspirowską nutę zwątpienia, możliwość utraty zaufania do języka lektury. Odzyskiwanie zaufania do języka było nieustającą troską poetów wszystkich czasów, a także ich czytelników. Twórcy poezji konkretnej nie tylko nie byli wolni od takich samych wątpliwości, ale chodziło im właśnie, jak mówi Dróżdż: „o wypracowanie zaufania do języka, nie zaś o nieufność”. Dla nich ten problem (odcięcia się od wielosłowia) urasta do hasła programowego.
Przytoczone wyżej wczesne słowa-poematy Dróżdża, tak silnie wyobcowane i wykrojone z potocznej struktury językowej, odnajdują nieoczekiwanie w końcu wieku, swoją precyzję i sugestywność. Jest ich zaledwie kilkanaście, może kilkadziesiąt w całym, długim dorobku artysty. Wszystkie te słowa warto oglądnąć i kontemplować w miejscach ich prezentacji, zaakceptowanych przez autora.

„Czemu teraz tak wszystkich zaczyna interesować zapominanie?” – zapytał Dróżdż, kiedy mu powiedziałem, że jego praca zapominanie ma być pokazywana na wystawie w bremeńskim muzeum. Takie pytanie (w ustach tego artysty raczej retoryczne) nie było zaproszeniem do dywagacji na temat pamięci bądź ułomności ludzkiego umysłu, uwalnianego dzisiaj od cię żaru zapamiętywania rzeczy istotnych. Dróżdż właśnie tę zdolność zachował. Jak każdy autor, woli wypowiadać się w swoich pracach, nie stroni jednak od dyskursu na temat życia i sztuki. Jest faktem, że coraz trudniej i coraz niechętniej coś zapamiętujemy, zwłaszcza na dawną encyklopedyczną modłę . „Nasza współczesna pamięć – konstatuje Tadeusz Sławek – przesuwa się w stronę zapomnienia, niepamiętania, nieprzypominania sobie”. Brzmi to jak memento dla człowieka dzisiejszego, który wszelką wiedzę gromadzi i bezpiecznie chroni nie w głowach, lecz w bankach i komputerach. Przyszyłoś dopiero pokaże, czy jest to zjawisko – jak nam się dziś często wydaje – wyłącznie negatywne. Popatrzmy jeszcze przy tej okazji na fenomen reklamy, która staje się cywilizacyjnym symptomem naszej epoki. Agresywne nachalne czy przymilne, infantylne czy pretensjonalne słowa, wizerunki i scenki, płynące z małych i wielkich ekranów, wypełniające elektroniczne arterie komunikacyjne, a także ulice, place i zaułki miast – to nieustanne, po stokroć powtarzane przypominanie. Co można rozumieć w ten sposób, że traktuje się ludzi, jakby niczego nie pamiętali i niczego nie wiedzieli. Czym jest wobec tak spektakularnej i nieprzerwanej kampanii, zwyczajne, pokątne i anachroniczne, jak przypuszczał Dróżdż, jego zapominanie czy odtąd-dotąd? Chyba ani proroctwem, ani prekursorstwem. Przecież, kiedy tworzył te prace, żyjąc nie w demokracji industrialnej, ale w ogóle nie w demokracji, nikt jeszcze nie dostrzegał irracjonalnej potęgi reklamy. A jednak niedawno znalazł Dróżdż właściwą przestrzeń dla swego utworu odtąd-dotąd: w ultranowoczesnej, gigantycznej hali targowej w Lipsku. Te dwa, oddzielone kreską słowa, wielokrotnie powtórzone (napisane w języku polskim) przebiegają przez kilometrowy ciąg szklanych korytarzy. Dzięki tej prezentacji praca Dróżdża zyskuje nie tylko okazję zaistnienia na wielkiej przestrzeni, lecz także możliwość trwałej percepcji. Odtąd-dotąd nie zawładnęło tą przestrzenią agresywnie, ale przeciwnie, jak ledwie dostrzegalny fryz, oddziaływuje na przechodnia znacząco dyskretnie. Jest to oddziaływanie przypominające posuwisty krok niewidzialnego mierniczego, który odtąd-dotąd nieustannie przemierza konkretną przestrzeń korytarzy, nadając jej zarazem jakiś rys magiczny. Wyalienowane z kontekstu językowego słowo Dróżdża powróciło do sfery publicznej, gdzie istnieje nadal w swojej czystej, nietkniętej postaci.

Wspomnijmy jeszcze o wyzwaniu, które podjął Dróżdż ostatnio, kiedy zaoferowano mu, aby pokazał coś na setkach bilbordów (które świeciły pustką wobec kryzysu władającej nimi firmy reklamowej). Wybrał do tego słowo lub zwielokrotnione na każdej z tych tablic. Mieliśmy w efekcie do czynienia z czymś, co przeczy płatnej reklamie; słowo lub oferowało nieograniczoną możliwość wyboru, a nie ten jeden, narzucany arbitralnie towar.
Zapominanie należy do najwcześniejszych zapisów poetyckich Stanisława Dróżdża, w których objawiła się od razu w pełni asceza jego formy. Przypominanie tego słowa dzisiaj, po ponad trzydziestu latach, potwierdza uniwersalność prawie nieprzetłumaczalnej na inne języki jego sztuki poetyckiej. Jest to przypominanie uciekającego słowa, które samo – zgodnie ze swoją autodeterminacją, ujawnioną przez autora w geście kreacji – zdołało się unicestwić, i w ten sposób przypieczętować immanentne znaczenie. Przez docieranie w taki sposób do istoty słowa Dróżdż umożliwia widzowi doświadczenie pustki, milczenia, nicości – jakby umierania. Odjęcie słowu litery tworzy tu poszerzające się pole takiego doświadczenia, przysparzając zarazem miejsca i czasu dla wolnej wyobraźni. To miejsce i ten czas autor oddaje innym, którzy być może – choćby po krótkiej chwili refleksji – zauważą, że ekspansja i rozprzestrzenianie się człowieka nie służą wzbogaceniu jego egzystencji.

Stanisław Dróżdż jest najwybitniejszym polskim twórcą poezji konkretnej. Najwcześniejsze swe teksty z roku 1967 (wyrywkowo tu wspomniane) – zanim jeszcze usłyszał, że ruch takiej poetyki istnieje na świecie – nazwał pojęciokształtami. Termin: „poezja konkretna” Stał się dla niego ważnym dookreśleniem pojęciokształtów. W latach 70. Dróżdż zainspirował, a potem zintegrował prężne środowisko twórców poezji konkretnej we Wrocławiu. W ramach tego ruchu były organizowane teoretyczne sesje poświęcone poezji konkretnej, wspólne wystawy i wydawane antologie polskich konkretystów. Z upływem czasu wiele osób odeszło od tego ruchu. Więc Dróżdż znów pozostał niemal sam. „Jestem takim mastodontem – powiedział w jednym z wywiadów – który plącze się po galeriach”.